niedziela, 4 listopada 2012

Jesień - druga odsłona.

              Trochę  mi  zeszło, to nawet  nie było zawieszenie się.  Trochę  mi  zeszło, bo dziesięć  dni  spędziłam  u  Córki.  Babcia  była  rodzinnym  pogotowiem  ratunkowym, zachorowała  Julka. Bardziej  to było dmuchanie  na  zimne,  niż  prawdziwa  choroba,  ale  wg  lekarki  powinna  zostać  w  domu.  Została. Julka  to  jest  totalny,  intrawertyczny  świrus. Dziecko,  nie do podrobienia. Natomiast  babcia  utwierdziła  się  w  przekonaniu,  że  bycie  kobietą  tylko  domową,  to  jest  cholernie  wyczerpująca  i  ogłupiająca  robota. Na  Wszystkich  Świętych  zjechaliśmy  do  mnie  i ... umknęło  tych  dni  kilkanaście.
              Patrzę  na  swój  nie  do końca  przygotowany  do  zimy  ogródek  i  obiecuję  sobie,  że  już  jutro  go  dopieszczę.  Naturalnie  jeżeli  pogoda  na  to  pozwoli.  Nie  było  mnie  podczas  pierwszych  przymrozków,  które  zniszczyły  ostatnie  kwitnące  kwiaty. Ogródek  wygląda  żałośnie.
               Tej  listopadowej  odsłony  jesieni,  nie  lubię. Nie  lubię  zacinającego deszczu,  przenikliwego  wiatru, gnijących  liści  i  długich  wieczorów.  Nie  lubi  tego  też  mój  Kajtek.  Przy  byle  jakiej  pogodzie,  wyjście  na  spacer  ogranicza  do  kilku  szybkich  siknięć  pod  jednym  krzaczkiem.  Nie  ma  nawet  mowy  o  tym,  żebym  nakłoniła  go  na  coś  dłuższego, zapiera  się  jak  osioł  i  nie  pójdzie  dalej  na  krok.  Mnie  to  nawet  pasi.  Spacery  odrabiamy,  kiedy  pogoda  nam  obojgu  sprzyja,  wtedy  spacerujemy  do woli.
               Tak  poza  tym,  listopad  może  mnie  w  nos  pocałować,  w  mojej  duszy  jest  maj.